Jak większość małych dziewczynek marzyłam o księciu, który przyjedzie na pięknym rumaku i zabierze mnie do swojego pałacu, gdzie weźmiemy ślub i będziemy żyć długo i szczęśliwie, oczywiście z gromadką dzieci. Co prawda moje wyobrażenie mogło się różnić od wyobrażeń koleżanek. Otóż mój książę od zawsze jawił mi się jako długowłosy brunet o przeszywającym spojrzeniu, a wspomniany rumak miał być czarny, lśniący i najlepiej z warczącym sercem w kształcie litery V - koniecznie na dwóch kółkach i z chromowanym wykończeniem oraz skórzanymi akcesoriami!
A rzeczywistość? No cóż, okazała się zgoła inna. Co prawda mam tego swojego wymarzonego „księcia”, włosy ciemny brąz (czarne jak go z farbą dopadnę :p), długie (a jakże!), spojrzenie przeszywające też jest. Ba, nawet przystojny, wysoki, szczupły, do tego sympatyczny, uczciwy, czuły – no udał się rodzicom, to im muszę przyznać!
Ale rumaka jakoś nie mamy do tej pory, książę mój wręcz nie był zainteresowany motoryzacją do czasu zapędzenia go na kurs kat. B (a teraz wielki specjalista od samochodów :p), kat. A go nie interesuje niestety, ale to jego wybór, będzie plecakiem, a co (ja mam prawko na obie)!
Także najpierw woziliśmy się starą Astrą w kombi, teraz mamy BMW e36 - całe 1.8, normalnie szacun na dzielni - oczywiście też w kombi bo nasze hobby zajmuje sporo miejsca to się bagażnik przydaje (ale w Astrze był większy!), kolor brzydki bo granatowy (fuj fuj) acz to się zmieni, przecież opla się udało z wałka pojechać, to beemka też przeżyje.
W pałacu nie mieszkamy, zwłaszcza własnym, bo wynajmujemy – choć w porównaniu do pierwszego lokum (16m2) to teraz żyjemy jak na salonach, dokładniej na poddaszu :D Belki są, więc koty zadowolone. Właśnie, koty. Mamy całe dwa (plus te w głowie), które robią za dzieci, bo dzieci na razie nie mamy – logistycznie byłby to strzał w stopę (portfel?), zwłaszcza że 500+ żeśmy nie przewidzieli to się nie rozmnażaliśmy, tak wyszło. Jakoś sobie umyśliłam, że w moim życiu ma być po kolei wszystko i w miarę z głową, także najpierw udana relacja, zaręczyny, ślub, kariera a potem dzieci jak będziemy ustatkowani na tyle by potomstwu byt zapewnić. Co prawda liczyłam, że ogarnę te punkty trochę szybciej, ale życie zaskakuje i nie ma zmiłuj. Nic nie jest takie jak zakładamy że będzie.
No właśnie, ślub! Przecież o tym ten post miał być. Tak jak moje wyobrażenie o księciu odstawało od normy, tak też ślub chciałam mieć nie do końca typowy. Otóż jako osoba niepijąca (wg zgryźliwych – „ta ze słabą głową”), z narzeczonym nietanecznym, odpadły nam dwie główne atrakcje weselne. Bo na wesele przecież idzie się napić i potańczyć – tradycyjnie, po polskiemu! W dodatku to drogi interes takie wesele, a my parą jesteśmy niemajętną, ze skromnych rodzin, tak sobie żyjemy od wypłaty do wypłaty więc i odłożyć coś ciężko, kredyt to zło konieczne (a branie go tylko na wesele uważam za postradanie rozumu) toteż doszliśmy do konkluzji, że wesele rzecz zbędna i się obejdziemy. Teście zaaprobowali, rodziciele zrozumieli, reszta może mieć swoje opinie, ale my się nie musimy z nimi liczyć. Bo ostatecznie to nasz ślub. Plan zakładał więc ślub cywilny, obiad dla najbliższej rodziny i wieczorną imprezę domową dla kilku przyjaciół. Skromnie i z głową.
Toteż pozostało tylko ogarnąć niezbędnik (ciuchy, obrączki, data) i zawiadomić zainteresowanych. Proste, prawda? No prawie. :p
Przygotowania do tego dnia zaczęliśmy od ustalenia daty. Zdecydowaliśmy się na 9 maja 2015 roku. Dla ułatwienia, co by mąż zapamiętał, bo moje urodzinki są 5 września więc... 9.05, 5.09 – rozumiecie? :D Obie daty ważne, wtopy nie będzie jak się pomyli kolejność cyferek. :D A rok 2015 bo łatwiej będzie liczyć ile lat po ślubie jesteśmy. Poza tym zależało mi żeby moja mama na ślubie była obecna, a z jej zdrowiem niestety coraz gorzej, więc braliśmy to również pod uwagę. Tak więc w grudniu 2014 roku (po sierpniowych zaręczynach) zaklepaliśmy termin w Urzędzie Stanu Cywilnego, godzina 16:00 aby mąż na pewno zdążył wstać. :D
Kolejną rzeczą, którą się zajęłam były obrą... spinki do mankietów! Tak, bo wymarzyłam sobie, że zrobię ukochanemu niespodziankę i kupię mu spinki w kształcie hełmów Szturmowców z Gwiezdnych Wojen! Miał je dostać w dniu ślubu, jak ubierając koszulę się zorientuje, że potrzebne są spinki, a on nie ma! No ale się wygadałam parę dni wcześniej (acz udało mi się te 5 miesięcy tajemnicę trzymać, to już duży sukces!).
Następnie poszukiwania obrączek. Złota nie lubię, wiedziałam więc że chcę srebrne. Szukaliśmy dzielnie, przymierzaliśmy, oglądaliśmy, ale żadne nam się nie spodobały, żadne nie były takie jak trzeba. W dodatku palec męża jest jakiś dziwny, bo ma kostkę szerszą od miejsca, gdzie obrączka by miała się trzymać (więc albo mielibyśmy obrączkę za luźną, albo nieprzechodzącą przez kostkę. Myślałam już nawet o obrączce regulowanej, serio! Ostatecznie przeglądając internet trafiłam na ładne, czarno srebrne obrączki. Tak, zamówiłam obrączki z ebaya. Kto mi zabroni? Były tanie, były ładne, udało mi się dobrać rozmiar, wspólnie ustaliliśmy, że nie musimy ich nosić na co dzień (mąż i tak by w pracy musiał ściągać bo mają zakaz noszenia biżuterii) to i szkoda żeby były jakieś super za milion monet. Rodzice nie rozumieli czemu chińskie badziewie, ale ważne, że my byliśmy zadowoleni :p
Data jest, obrączki są, zostały stroje. Wiedziałam, że nie zdążę uszyć i dla siebie i dla narzeczonego, toteż poprosiłam o uszycie fraka wg mojego projektu szyjącą koleżankę. Kupiłam materiały, dałam instrukcje i wymiary - wystarczyło czekać na efekty. Koleżanka wywiązała się z zadania, uszyła bardzo ładny frak, spodni nie zdążyła, ale kupiła pasujące, pieniążki za nie oddałam, wszystko cacy. Szkoda, że nie dotarła na imprezę po ślubie (do dziś nie rozumiem czemu), bo czekał na nią upominek za poświęcony czas. Już go nigdy nie odebrała, niestety nie każda przyjaźń trwa wiecznie, nie przezwyciężyłyśmy późniejszego konfliktu, szkoda. Frak oddaliśmy żeby nie była stratna, dlatego też na zdjęciach z drugiej sesji ślubnej mąż jest już ubrany w coś innego.
Zaproszenia i zawiadomienia chcieliśmy rozwieźć osobiście. Oczywiście projektowałam je sama i drukowałam na domowej drukarce żeby ograniczyć koszty. Nawet koperty na nie zrobiłam własnoręcznie (DIY power)! Zaplanowaliśmy najpierw odwiedzić rodzinę męża, a potem moją. Do dziadków miałam blisko, bo mieszkają w tym samym mieście, rodzina narzeczonego to 30km drogi, więc podjechaliśmy do nich w jeden weekend samochodem i rozwieźliśmy dobrą nowinę tym, do których udało nam się dotrzeć. Jednak do mojej rodziny już się nie wybraliśmy. Dlaczego? Bo nasza Astra wyzionęła ducha! Na miesiąc przed ślubem silnik padł kompletnie. Taka mała katastrofa na zachętę, a co! (Dzięki losie!) Zawiadomienia więc wysłałam pocztą do rodziny, której adres znałam, poprosiłam też o szerzenie wieści tych co już wiedzieli, do kogo się dało to zadzwoniłam. Tylko tyle mogłam wtedy zrobić. Brak auta utrudnił nam nie tylko przygotowania, ale też codzienne obowiązki. Ale mówi się trudno i żyje się dalej.
Swoją suknię ślubną szyłam na tydzień przed terminem. Tak, jestem masochistką, którą czasem musi deadline gonić bo inaczej się nie zbierze. Zwłaszcza szyjąc dla siebie. Na tydzień przed ślubem udało mi się załatwić wymarzony motocykl z przyczepką, którym chciałam jechać do ślubu. Taka moja fanaberia. W związku z tym zamiast długiej do ziemi spódnicy zdecydowałam się uszyć krótką, za kolana. A że załatwianie moto trwało ile trwało to i opóźniło szycie. Wcześniej wiedziałam tylko, że suknia ma być biała, ale nie do końca. Marzyły mi się koronki w moich ulubionych kolorach. Fiolet i zieleń morska. Z trudem znalazłam zadowalające. Udało mi się też znaleźć tiul w tych odcieniach, ale było go mało (co wpłynęło na to jak się układał na sukni). Musiałam kombinować. Wiadomo, że gorset musi być. To była podstawa, więc od niego zaczęłam. Uszyłam biały gorset na swoje wymiary i ozdobiłam go koronkami wyciętymi w różnych wariacjach. Dodałam białą koronkę dla stonowania efektu. To zajęło najwięcej czasu. Potem spódnica z koła, z tej samej tkaniny co gorset, na to spódnica z białego tiulu i trzecia spódnica z tiulu fioletowego i zielonego. Uff, zrobione. Ah, jeszcze welon. Z resztek białego tiulu skleciłam też welon na grzebyczku. Moja cudowna Świadkowa ozdobiła go kwiatami ze wstążki, które sama zrobiła na potrzeby bukietu. Miałam najpiękniejszy bukiet na świecie, stworzony przez moją Marysię. <3 W ogóle pomogła mi ona niesamowicie w tych kilka dni przygotowań, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Zrobiła też mój makijaż ślubny, dzięki czemu nie wystąpiłam z czerwoną twarzą i krzywą kreską na oku. :D Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej świadkowej.
Jak więc udał się ślub po tak ekscytujących przygotowaniach? Cóż, trochę inaczej niż planowaliśmy. W środę przed ślubem (ślub był w sobotę) dostałam info, że motocykl się zepsuł. Na szybko szukaliśmy zastępstwa, a że gusta mamy specyficzne padło na ...Malucha na glebie :D Tak, woleliśmy jechać klasykiem z obniżonym zawieszeniem, niż nowym passatem ojca (swoją drogą bardzo ładnym, jak na passata ;p) czy mercedesem wujka (bo to nie G klasa). Na dzień przed ślubem okazało się, że nie ma mi kto zrobić włosów (stwierdziłam więc, że sama ogarnę), a w dniu ślubu lokówka odmówiła posłuszeństwa i musiałam się obyć bez loków (czyt. poszłam nieuczesana). Na domiar złego, przez głupią decyzję odstawienia tabletek w grudniu (bo chciałam zrzucić to co przybrałam przez wspomniane tabletki) poprzestawiał mi się cykl i miałam tego wyjątkowego dnia okres! Czyli byłam napuchnięta i obolała. No i nie, nie udało mi się schudnąć. :p
Oliwy do ognia dolała pani odpowiedzialna za muzykę w Urzędzie, ponieważ tuż przed ceremonią podeszła do nas w celu rozliczenia się. Tylko że ja próbowałam się do Urzędu dodzwonić na wszystkie możliwe numery przez kilka tygodni (nikt nie odbierał o żadnej godzinie), nawet w tygodniu byliśmy pod budynkiem, ale było zamknięte bo chciałam ustalić co i jak z muzyką. Ostatecznie koleżanka zgodziła się zagrać na skrzypcach i myślałam, że sprawa załatwiona. A tu mi kobieta wyskakuje z tym, że nieważne czy ona zagra/włączy play na odtwarzaczu, czy mam swojego grajka, opłata musi być! Nie ma to jak zagrać na nerwach tuż przed ważną chwilą. Dla świętego spokoju babie zapłaciłam, choć do dziś twierdzę, że było to z jej strony po prostu wymuszenie.
A sam ślub? Ryczałam, a jakże, ale makijaż to przetrwał (dzięki Maryś). Ogólnie byłam tak zdenerwowana, że dopiero po wyjściu z urzędu odetchnęłam i wyszłam z trybu autopilota :D Wcześniej nie ogarniałam rzeczywistości, ale podobno dobrze się maskowałam (poza tym, że kolejnej parze życzyłam „Powodzenia” to nie było żadnego faux pa :p) I mimo, że nie udało mi się wielu rzeczy zorganizować (chciałam np. żeby do ołtarza odprowadzili nas szturmowcy, ale nie znalazłam takowych) to przyjaciele i rodzina obecna tego dnia oraz kartki od tych, którzy nie dotarli były dla mnie wystarczające. Ba, nawet czekała na nas miła niespodzianka po wyjściu z urzędu, bo przyjechali motocykliści. Na początku myślałam, że to dla kolejnej pary, ale ewidentnie byli dla nas (dzięki Kuzyn <3), a dokładniej dla mnie, bo miłość do motocykli mam po mamie i jest we mnie silna.
Obiad dla rodziny się udał, pończochy (nylonowe FF’y) podarły się dopiero w połowie tego dnia, a wieczorna impreza mimo, że była typową posiadówką trwała do rana i bawiliśmy się przednio.
Po co to wszystko piszę? Żeby pokazać zdenerwowanym Parom Młodym, że ten dzień nie musi być idealny. Twierdzę wręcz, że to niemożliwe. Zawsze znajdzie się coś, co nie wyjdzie, zawsze ktoś będzie niezadowolony, do czegoś na pewno ktoś się przyczepi. I nie ważne ile wydacie pieniędzy na wesele, ani ile dostaniecie w kopertach. Ważne, żebyście cieszyli się tym, że jesteście z ukochaną osobą i wspólnie stawiacie kolejny krok w waszym związku. I by towarzyszyły Wam osoby, które potrafią się cieszyć Waszym szczęściem, choćby i mieściło się ono w czerwonego fiata 126p.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz